Obserwuj wątek
Najpierw dwie uwagi wstępne. Po pierwsze, nie wolno podejmować tego tematu w celu poprawienia sobie dobrego samopoczucia. Wszelkie tezy i argumenty wypowiadane z pozycji, że „my jesteśmy lepsi”, nie tylko pogłębiają niezrozumienie i wrogość między ludźmi – przede wszystkim demobilizują moralnie zarówno tych, którzy takie opinie głoszą, jak i tych, którzy dają im posłuch. Jeżeli „my jesteśmy lepsi”, to znaczy, że powinniśmy być sobą zachwyceni, a w każdym razie nie mamy powodu martwić się swoją sytuacją moralną, bo przecież inni są od nas gorsi.
Toteż nie tylko mało szlachetne, ale i niemądre wydają się próby poniżania etyki religijnej przez ludzi niewierzących i etyki świeckiej przez ludzi wierzących. To samo należy powiedzieć o zarzutach katolickich przeciwko protestantom, że są to ludzie ułożeni, ale egoiści i nie rozumiejący wartości poświęcenia. O zarzutach protestanckich przeciwko katolikom, że pleni się wśród nas niesolidność i nieuczciwość. O niektórych wypowiedziach świadków Jehowy, z których wynika niemal, że Kościół katolicki składa się z samych pijaków, rozpustników i złodziei, podczas gdy oni stanowią społeczność czystych i świętych.
Nieprawda tych opinii polega nie na tym, jakoby były one całkowicie wyssane z palca, bo na ogół opierają się one na jakichś trafnych obserwacjach, nawet jeśli są to obserwacje powierzchowne i jednostronne. Materialną prawdę można powiedzieć w taki sposób, że to służy złu. Zatem mowa ta jest w jakimś głębokim sensie nieprawdziwa, prawdzie zawartej w takiej wypowiedzi brak jakiegoś istotnego wymiaru, bo niemożliwe jest, żeby autentyczna prawda służyła złu.
Otóż niektóre wypowiedzi na temat moralności innych grup światopoglądowych i wyznaniowych służą złu, bo budują fałszywe i bezczynne zadowolenie z siebie oraz utrwalają podziały i nieprzyjaźnie między ludźmi. Wypowiedzi takie są więc głęboko nieprawdziwe, również te, które zawierają w sobie materialne elementy prawdy.
Na tematy moralne należy mówić w taki sposób, żeby przynajmniej nie gasić w sobie i w innych tego pędu ku dobru, który mamy z racji naszego pochodzenia od Boga. Bo już i tak jest on w nas wskutek naszych grzechów częściowo przygaszony.
Pismo Święte podaje trzy zasady, którymi należy się kierować w kształtowaniu swojego stosunku do postępowania innych. Po pierwsze, nie wywyższajmy się nad innych, „każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony” (Łk 18,14). Po wtóre, nie wydawajmy na innych swoich wyroków: „Czy myślisz, człowiecze, co osądzasz tych, którzy się dopuszczają złych czynów, a sam czynisz to samo, że ty unikniesz potępienia Bożego?” (Rz 2,3) Po trzecie, starajmy się sami zwracać ku dobru oraz innym do tego pomagać, „bo kto nawrócił grzesznika z jego błędnej drogi, wybawi duszę jego od śmierci i zakryje liczne grzechy” (Jk 5,20).
I druga uwaga wstępna. Nie pytam o wpływ religii w ogóle na moralność, ale o to, jak na kształtowanie postaw moralnych wpływa i może wpływać wiara katolicka. Ufam, że oddziaływanie innych religii na swoich wyznawców i na całe kultury jest głęboko pozytywne. Jednakże jako chrześcijanin jestem głęboko przekonany, że wiara moja nie tylko angażuje moje uzdolnienia religijne w trwający przez całe życie doczesne proces kształtowania wrażliwości moralnej. Dzięki wierze mam przecież dostęp do moralnej nauki Syna Bożego – a jeśli On jest naprawdę Synem Bożym, to nie potrafię Jego nauki odbierać jako czegoś jedynie paralelnego do nauk Sokratesa, Buddy czy Mahometa. Jego nauka jest dla mnie czymś jedynym. Co więcej, dzięki wierze mam dostęp do samego Syna Bożego i do Jego mocy, która realnie wspiera moje wysiłki moralne. Ufam, że tą postawą nikogo nie obrażam i nikomu nie zagrażam.
Ponadto jest dla mnie czymś bardzo ważnym, żeby Syna Bożego poznawać i z Nim się spotykać nie gdzie indziej, jak tylko w Kościele katolickim. Gotów jestem z całym szacunkiem odnosić się do innych form bycia chrześcijaninem. Zarazem innych chrześcijan proszę o tolerancję dla mojej wiary, że Kościół katolicki jest tym samym Kościołem, który budowali apostołowie, który został założony przez Chrystusa. Sam zgłaszam pełne zrozumienie dla postawy tych chrześcijan niekatolików, którzy analogicznie sądzą o swoich Kościołach. Ekumenizm, który nie ma tolerancji dla takich postaw, jest albo podstępną formą imperializmu wyznaniowego, albo nowym wcieleniem religijnego liberalizmu, którego istotę stanowi ukryte zwątpienie w to, żeby wiara któregokolwiek z Kościołów mogła autentycznie odzwierciedlać słowo Boże ogłoszone przez Chrystusa.
Dlaczego w związku z pytaniem o wpływ wiary na moralność przywiązuję taką wagę do mojego katolicyzmu? Bo głęboko wierzę, że na przykład sakrament małżeństwa jest naprawdę źródłem mocy Bożej w różnych – często niełatwych – okolicznościach życia rodzinnego. Bo wierzę głęboko, że podczas mszy świętej naprawdę się uobecnia jedyna Ofiara Chrystusa, a ja – i cała uczestnicząca wspólnota – otrzymujemy realną szansę po temu, żeby światło i moc płynące z tej Ofiary przeniknęły nasze aktualne życie, chroniły nas od zła, umocniły w dobru i coraz bardziej zwracały nas ku Bogu. Bo wierzę głęboko, że Kościół katolicki przekazuje autentyczną naukę Chrystusa na temat nierozerwalności małżeństwa – bez względu na inne interpretacje, z jakimi można się spotkać w niektórych Kościołach niekatolickich. I tak dalej, i tak dalej.
Zarazem nie trzeba o tych rzeczach mówić w taki sposób, jakobyśmy my, katolicy, byli lepsi od innych chrześcijan albo bardziej wierni nauce Chrystusa. Raczej chodzi o to, żebyśmy my sami byli lepsi i wierniejsi Chrystusowi niż obecnie. W tym właśnie duchu należy pytać o wpływ wiary na moralność. Pytajmy nie o to, jak bardzo i jak pozytywnie wiara wpływa na moralność. Pytajmy raczej o to, co robić, żeby nasza wiara bardziej wpływała na nasze postępowanie.
Przypatrzmy się samemu pojęciu Bożych przykazań, bo jest ono dla naszego tematu kluczowe. Chodzi nie tylko o Dekalog. W słowie Bożym znajduje się również wiele innych wytycznych dla naszego postępowania. Zacznijmy od prostego pytania: jakie skojarzenie budzi się w nas odruchowo na sam wyraz „Boże przykazanie”? Czy myślimy sobie wówczas: „tak trzeba” albo: „tego Bóg wymaga”, czy może: „to jest dobre” lub nawet: „to jest słowo kochającego Boga”? O prawach ludzkich niekiedy nie da się powiedzieć: „jest ono słuszne i potrzebne”, „broni ono naszego wspólnego dobra”; niekiedy można o nim powiedzieć tylko tyle, że „tego się od nas wymaga”. Jednak przykazania są to przecież prawa samego Boga, któremu niewątpliwie zależy na naszym dobru i który lepiej od nas wie, co dla nas jest dobrem.
Idea obowiązku jest dla moralności chrześcijańskiej czymś wtórnym. Jest jakby wałem ochronnym, który nas broni przed moralnym chaosem, kiedy ktoś nie zrozumiał jeszcze samej istoty tej moralności. Istotą zaś chrześcijańskiej postawy moralnej jest zaufanie Bogu. Z obowiązkiem zachowywania Bożych przykazań jest trochę podobnie jak z obowiązkiem rodziców, którzy powinni troszczyć się o swoje dzieci. Rzecz jasna, że rodzice mają taki obowiązek, ale czy – poza rzadkimi przypadkami zwyrodnienia zmysłu rodzicielskiego – trzeba im o tym przypominać? Wypełnianie obowiązków rodzicielskich wymaga niekiedy wielkich ofiar i samozaparcia, ale rodzice kochają przecież swoje dzieci i żadne okoliczności nie potrafią doprowadzić ich do zwątpienia w to, że ten ich trud ma wielki sens.
Obowiązek zachowania Bożych przykazań wychodzi na pierwszy plan dopiero wtedy, gdy gaśnie w nas miłość albo gdy ona nie zdołała się w nas jeszcze dostatecznie rozwinąć. Jeśli kocham Boga albo jeśli kochać Go jest przynajmniej moim pragnieniem, to ogromnie mi zależy na tym, żeby postępować zgodnie z Jego wolą. Przecież przykazania On nam dał tylko dlatego, że Go obchodzimy, że nas kocha. Przykazania to słowa miłości Boga do człowieka, ich celem jest nasze dobro, i to nie jakieś dobro cząstkowe, ale nasze dobro całościowe, ostatecznie zaś – życie wieczne.
Jednakże pamięć o tym, że przykazania stoją na straży mojego dobra, jest czymś tak samo wtórnym, jak patrzenie na Boże przykazania w kategoriach obowiązku. Chcę zachować przykazania, bo Ten, który mnie kocha i którego ja chcę kochać, tego ode mnie oczekuje! Zatem mój stosunek do Bożych przykazań jest nieomylnym sprawdzianem, czy jest we mnie miłość Boża. W moim stosunku do przykazań ujawnia się zarówno to, jak bardzo moja miłość jest wciąż jeszcze słaba, jak i to, w jaki sposób ją umacniać.
Z powyższego wynika, że wiara dynamizuje – powinna dynamizować – naszą wrażliwość co najmniej w dwóch kierunkach. Po pierwsze, chroni nas przed przykrawaniem prawdy o dobru i złu na miarę naszej ludzkiej ułomności, pomaga przekraczać różne siły bezwładu, utrudniające nam właściwe rozpoznanie tych wartości.
Owe siły bezwładu najchętniej podszywają się pod zdrowy rozsądek. Otóż zdrowy rozsądek jest to wspaniały dar Boży, który można nazwać zmysłem rzeczywistości. Chroni on nas zarówno przed bujaniem w obłokach, jak przed przebijaniem muru głową albo budowaniem zamków na lodzie. Niekiedy jednak zdrowym rozsądkiem lubimy nazywać zwykłą małoduszność, żeby w ten sposób usprawiedliwić nasz brak wyobraźni i egoizm.
Zwierzyła mi się kiedyś pewna pani ginekolog, że zabijanie poczętych dzieci zawsze budziło w niej wewnętrzny sprzeciw. Zdarzały się jednak sytuacje, kiedy wydawało jej się, że dokonanie poronienia jest jedynym wyjściem z jakiegoś nieszczęścia lub dramatu. Czyniła to wówczas z ciężkim sercem, ale zarazem pochlebiała sobie, że nie jest osobą bezduszną ani doktrynerką, bo potrafi dopuścić wyjątek od zasady, jeśli w ten sposób można zaradzić czyjemuś nieszczęściu. Dopiero po nawróceniu zrozumiała swój błąd. Zrozumiała, że niewinnych istot ludzkich po prostu nie zabija się nigdy. Zrozumiała, że można przekroczyć tę przeklętą alternatywę: spełnić prośbę nieszczęśliwej kobiety albo bezdusznie odmówić. Zobaczyła wyjście trzecie: można przecież obronić dziecko, a zarazem otoczyć gruntowną miłością jego matkę i tylko wówczas prawdziwie się jej pomaga w dramatycznym położeniu.
Nie twierdzę, że człowiek niewierzący nie jest zdolny do przekroczenia tego rodzaju przeklętych alternatyw, kiedy jedno i drugie rozwiązanie polega na czynieniu zła i kiedy wydaje mu się, że pozostał mu jedynie wybór zła mniejszego. Faktem jest jednak, że moraliści niewierzący niepokojąco często usprawiedliwiają czynienie mniejszego zła. Nie sposób ponadto nie zauważyć, że w wielu konkretnych przypadkach właśnie wzgląd na Boga i Jego wolę uchronił małżeństwo będące w kryzysie przed ruiną albo powstrzymał człowieka przed jakimś innym fałszywym krokiem.
Po wtóre: Wiara nie tylko wzmacnia i oczyszcza nasze naturalne rozpoznanie dobra i zła, ale dostarcza nam mocy do czynienia również tego dobra, które – choć jest naszą powinnością – zdaje się przekraczać nasze obecne siły, nadwątlone przez naszą grzeszność. Inaczej mówiąc: dzięki wierze – żywej wierze, mocą której człowiek dociera do samego Boga i do źródeł Jego łaski – staje się zdolny do rzeczy, do jakich sam z siebie nie jest zdolny.
Chrześcijańska nauka moralna bardzo podkreśla tę prawdę, że wypełnienie powinności moralnej przekracza niekiedy nasze obecne możliwości. Ale nie jest to tak, iż Pan Bóg nałożył na nas obowiązki przekraczające nasze siły. Chodzi raczej o to, że nawet niewielkie obowiązki mogą okazać się zbyt ciężkie dla człowieka chorego. Otóż my staliśmy się moralnie chorzy z własnej winy.
Odwołajmy się do przykładu: Pijak nie jest w stanie sprostać elementarnym obowiązkom wobec swoich najbliższych, ale musielibyśmy już nie widzieć w nim człowieka, gdybyśmy przestali oczekiwać od niego wypełniania tych obowiązków. Nie świadczy to o braku miłosierdzia, ale o szacunku dla osoby, gdy w takiej sytuacji mimo wszystko oczekuje się od niej, że podejmie obowiązki, które z jej winy są obecnie ponad jej siły. W miarę jak człowiek ten wyjdzie naprzeciw owym oczekiwaniom i w miarę jak ludzie mu bliscy i życzliwi skutecznie pomogą mu w tej drodze, odzyska swoją godność.
Niektórym współczesnym czymś ponad siły wydają się chrześcijańskie wymogi, dotyczące etyki seksualnej, choć przecież nie chodzi w nich o żadne nadzwyczajności. Postulat panowania nad sobą, uszanowania w sobie i w innym tego wymiaru, w którym poczynają się nowi ludzie, respektu dla swojej i cudzej podmiotowości, uznanie podmiotowości ludzkiej istoty od pierwszego momentu jej istnienia – cóż w tym takiego nadzwyczajnego, co by wykraczało poza przeciętne tęsknoty zdrowego ludzkiego sumienia?
Jeśli realizowanie tych zasad przekracza niekiedy siły człowieka, to nie wynika stąd, jakoby były to wymagania ponadludzkie, ale tylko to, że jesteśmy duchowo chorzy. Pan Bóg musiałby przestać nas szanować, gdyby w tej sytuacji zdyspensował nas od powinności przestrzegania zasad tak elementarnych. W swoim stosunku do nas Bóg woli kierować się prawdziwą miłością: oczekuje od nas postępowania stosownie do naszej ludzkiej godności, a ponieważ przekracza to nieraz nasze obecne siły, gotów jest wspomagać nas w tym, do czego sami z siebie – wskutek naszej ułomności – jeszcze nie byliśmy zdolni.
Toteż tajemnica skuteczności w realizowaniu wymogów etyki chrześcijańskiej leży w umiejętności dotarcia do źródeł mocy Bożej, jaka przychodzi do nas w modlitwie, przez słuchanie słowa Bożego, w sakramencie pokuty, a zwłaszcza we mszy i Komunii świętej. Nie znaczy to, że moc Boża przepływa do nas z tych źródeł automatycznie. Są to najbardziej uprzywilejowane miejsca, w których można się spotkać z Bogiem żywym i potężnym. Tam najbardziej skutecznie można Go ubłagać, żeby On sam raczył rozluźnić w nas egoistyczne skurcze, którymi zamykamy się na Jego moc. A wówczas z całą prawdą człowiek może mówić, tak jak Apostoł Paweł: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4,13).
Moc Boża jest nam szczególnie niezbędna w momentach próby, kiedy grozi zwątpienie w prawdziwość i potęgę dobra, w sens życia, a nawet w samego Boga. Jeśli nie zagubimy wówczas tej wiedzy podstawowej, że przez całe życie znajdujemy się w przestrzeni Bożej obecności, zdołamy zachować nadzieję nawet wbrew nadziei. Otóż to wyjście ponad samego siebie i ponad swoją dramatyczną sytuację jest możliwe tylko dlatego, że Bóg, chociaż dozwala złym siłom dokonywać właściwych im niegodziwości, nie dopuści do tego, żeby ten świat kiedykolwiek przestał być Jego światem, światem Bożym.
Prawdę tę Pismo Święte formułuje różnorodnie. Raz – że siły zła mogą bardzo człowiekowi zaszkodzić, mogą nawet pozbawić go życia, ale nie są w stanie, bez naszej zgody, zabić w nas duszy (por. Mt 10,28). Innym razem – że „wierny jest Bóg i nie dozwoli kusić was ponad siłę, lecz zsyłając pokusę, zarazem udzieli mocy, abyście doświadczenie to przetrwać mogli” (1 Kor 10,13).
I to jest jedna z najbardziej charakterystycznych cech etyki katolickiej: nie zwalnia ona człowieka z jego elementarnych powinności, nawet jeśli stały się one ponad jego siły, ale z całym szacunkiem dla niego i z wyrozumiałością (nie pobłażliwością!) dla jego słabości wskazuje mu drogę powrotu do sił.
Dwa jeszcze zagadnienia należą istotnie do naszego tematu: wpływ wiary na stosunek do samego siebie oraz na stosunek do drugiego człowieka. W stosunku do samego siebie wiara podpowiada nam postawę pokory. Pokora jest czymś innym niż skromność. Jestem skromny, jeśli noszę w sobie głębokie przeświadczenie, że nie wolno mi wywyższać się ponad innych ludzi. Pod niejednym względem bowiem przewyższają mnie oni już teraz lub potencjalnie, te zaś walory, w które ja jestem od nich bogatszy, stawiają mnie ponad nimi tylko drugorzędnie – w ludzkiej godności jesteśmy przecież wszyscy sobie równi!
Pokora jest czymś innym. To radosna świadomość, że Bóg jest nieskończenie większy ode mnie. Że w Nim – a nie we mnie – ma swe źródło prawda i dobro, sprawiedliwość i miłość. Że On – a nie ja – wart jest tego, żeby Go kochać całym sercem, całym umysłem, ze wszystkich sił i z całej duszy. Pokora to radosna świadomość, że Bóg jest i że ja jestem od Niego całkowicie zależny. To gorąca tęsknota, żeby Mu podlegać naprawdę we wszystkim.
Karykaturą i przeciwieństwem pokory jest poczucie mojej nicości wobec bezmiaru kosmosu albo wobec potęgi bezosobowych struktur lub innych zjawisk, w obliczu których czuję się bezsilny i nieważny. Powolność wobec nieskończonego i kochającego Boga umacnia moją osobową godność i odrębność.
„Pokora” wobec bezdusznych sił tego świata, które wydają się człowiekowi nieskończenie potężne, degraduje nas z godności osób i utrudnia zachowanie właściwej człowiekowi podmiotowości.
Obecność Boża, jeśli pod jej namiotem pragnę umieścić swoje życie, przymusza mnie również do pogłębienia mojej życzliwości dla innych ludzi. Z natury bowiem jestem – każdy z nas – życzliwy dla innych, ale to życzliwość egocentryczna. Obejmuje ona trzy kategorie ludzi: tych, którym coś zawdzięczam, tych, z którymi warto – ze względów takich czy innych, ważnych lub mało ważnych – być związanym, i wreszcie tych, z którymi czuję się jednym.
Otóż Chrystus żąda od nas, żebyśmy przekraczali ten egocentryzm, a zarazem żebyśmy przekształcali naszą życzliwość w miłość. Każdy człowiek jest niewątpliwie wart miłości, bo każdy jest stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Więcej: każdy człowiek jest niewątpliwie kochany przez Boga, za każdego z nas poszczególnie umarł Syn Boży. Straszna to pycha sądzić, że ktoś, kogo kocha sam Bóg, nie jest wart miłości.
Sprawdzianem, a zarazem miejscem szczególnego pogłębiania naszej miłości bliźniego jest zwłaszcza nasz stosunek do dwóch kategorii ludzi. Po pierwsze, do ludzi w taki lub inny sposób bezradnych i potrzebujących, wobec których nie mamy żadnych społecznych zobowiązań. Bezinteresowne i pełne czci pochylanie się nad takimi ludźmi stanowi jeden z najbardziej charakterystycznych gestów Ewangelii.
Po wtóre, stosunek do krzywdzicieli i nieprzyjaciół. Rozmaite konflikty z innymi są być może nieusuwalną cząstką naszego obecnego losu. Bywają nawet sytuacje, kiedy słuszniej jest wejść w jakiś konflikt, niż się od niego powstrzymać; w Piśmie Świętym znajdziemy takich sytuacji bez liku. Otóż Pan Jezus z całą stanowczością pouczał nas, że na tej ziemi nie mogą się zdarzyć podziały między ludźmi tak głębokie, które by nas od siebie oddzielały całkowicie. Nawet jeśli oddziela nas wzajemnie od siebie jakaś wielka krzywda.
Jest to jednak temat, który zasługuje na osobne potraktowanie. Tutaj chciałem powiedzieć jedynie tyle, że martwa to wiara, która nie dąży do przezwyciężania egocentryzmu naszej życzliwości dla innych.
O. Jacek Salij – „Poszukiwania w wierze”