Obserwuj wątek
Załączam wypowiedź opublikowaną w czasopiśmie katolickim, w której stwierdzono, ku mojemu zdumieniu, rzecz następującą: „Posiadanie prawdy należy rozumieć w sensie potencjalnym jako dążenie do niej, nie zaś w sensie absolutnym”. W moim przekonaniu takie stanowisko podcina nie tylko nauka katolicką, ale religię w ogóle, a w konsekwencji i etykę. Nieposiadanie prawdy absolutnej, czyli bezwzględnej, to chyba nic innego, jak nieposiadanie w zbiorze swych przekonań żadnego zdania zgodnego z rzeczywistością i to zgodnego niezależnie od jakichkolwiek warunków. Jeśli tylko dąży się do prawdy, a nie posiada jej, nie można być pewnym nawet tego, że Bóg istnieje w trzech Osobach. Czy ja tu dobrze rozumuję?
Myślę, że ów publicysta co innego chciał powiedzieć, a co innego powiedział. To, co – jak mi się wydaje – chciał powiedzieć, jest bardzo słuszne, a dla wiary katolickiej pożyteczne i płodne. Powiem o tym parę słów w drugiej części listu. Jednakże stwierdzenie, które Pana tak zaniepokoiło, odbieram – tak jak każdą postać radykalnego sceptycyzmu – jako zwykłą niedorzeczność.
Niedorzeczność radykalnego sceptycyzmu znakomicie pokazuje starogrecka jeszcze anegdota o pewnym filozofie, który nauczał, iż żadnej prawdy nie możemy być pewni. Otóż zauważono kiedyś, że filozof ów ucieka co sił w nogach przed złym psem. Dowcipni świadkowie wydarzenia natychmiast wyciągnęli stąd wniosek, że niefortunny filozof nabrał pewności co najmniej co do dwóch prawd: że ów pies stanowi dla niego zagrożenie oraz że ucieczka oddala niebezpieczeństwo.
Uważam, że przed sądem rozumu nie ostoi się również radykalny sceptycyzm religijny, czyli agnostycyzm. Twierdzenie bowiem, że jesteśmy w stanie jedynie dążyć do prawdy ostatecznej, ale nie potrafimy w żaden sposób jej osiągnąć, do tego stopnia, iż nie możemy być pewni samego nawet istnienia Boga – jest po prostu ukrytym lub nie domyślanym ateizmem. Bóg, który stworzył człowieka i uzdolnił go do szukania siebie, ale nie pozwala się w żaden sposób znaleźć, jest bytem sprzecznym wewnętrznie. Bo jest to bóg złośliwy, nie kochający, a taki bóg to coś równie absurdalnego, jak kwadratowe koło czy mroźny upał.
Nie do utrzymania jest również sceptycyzm wewnątrzchrześcijański, postawa, wedle której można być chrześcijaninem, ale zarazem zachowywać dystans wobec konkretnych prawd wiary, które są przedmiotem sporów między różnymi wyznaniami chrześcijańskimi. Wierzyć bowiem, że Bóg objawił nam prawdę o sobie i o naszej drodze do Niego, ale nie umiał lub nie chciał zatroszczyć się o to, żeby Jego prawda była dla nas rozpoznawalna, to tyle samo, co wierzyć trochę na niby.
Na szczęście agnostycyzm bywa pożytecznym etapem w drodze do Boga i do Chrystusa, i do Kościoła. Ktoś na przykład w żaden sposób nie umie rozstrzygnąć nawet pytania, czy Bóg istnieje, ale oto uświadamia sobie, że o istnienie Boga nie wolno pytać tak, jak pytamy o istnienie odległych i trudno dostępnych przedmiotów. Jeśli Bóg istnieje, to jest źródłem wszelkiego istnienia i wszelkiego dobra, zatem o Jego istnienie trzeba pytać całym sobą, jak najwięcej angażując się w dobro, starając się o uczynienie swego życia jak najbardziej sensownym. Niedawny agnostyk, który w ten sposób zaczął szukać Boga, znajdzie Go na pewno i to raczej prędzej niż później.
Jednakże agnostycyzm jako końcowa postawa człowieka możliwy jest chyba tylko wówczas, kiedy przestaje się szukać dalej. Nie sądzę jednak, żeby cytowany przez Pana publicysta chciał propagować jakąkolwiek postać agnostycyzmu, choć wyraził się rzeczywiście niezręcznie. Gdybyśmy bowiem prawdę posiadali tylko potencjalnie, znaczyłoby to, że nie posiadamy jej wcale, tyle tylko, że kiedyś, kiedyś może ją osiągniemy.
Sądzę, że niefortunne to sformułowanie miało wyrazić myśl, iż na tej ziemi nigdy nie osiągniemy prawdy w taki sposób, żeby wolno nam było przestać jej szukać. Spróbuję pokazać to na przykładzie prawdy zawartej w Bożych przykazaniach.
Otóż mogłoby się wydawać, że przykazania Boże sformułowane są wystarczająco wyraźnie i jednoznacznie, aby je poznać do końca. A jednak przykazań Bożych wciąż trzeba szukać. Znamy nieomylne, bo natchnione przez Ducha Świętego zdania Dekalogu. Wiemy od samego Pana Jezusa, że wszystkie Boże przykazania sprowadzają się do przykazań miłości. A przecież nigdy nie wolno nam powiedzieć sobie, że już poznaliśmy je bez reszty. Pismo Święte wielokrotnie przypomina, że potrzeba nam łaski Bożej nie tylko do tego, żeby Boże przykazania wykonywać, ale również do tego, żeby je wystarczająco poznać. „Pozwól mi poznać drogi Twoje, Panie – modli się Psalmista – i naucz mnie Twoich ścieżek” (Ps 24,4). A w innym psalmie: „Nie ukrywaj przede mną swych przykazań… Obdarz mnie rozumieniem, abym się nauczył Twoich przykazań” (Ps 119,19 i 73). Zaś Apostoł Paweł: „Przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe” (Rz 12,2). Albo w Liście do Efezjan: „Usiłujcie zrozumieć, co jest wolą Bożą” (5,17).
Prośby o zrozumienie Bożych przykazań i wezwania do rozpoznawania woli Bożej nie płyną oczywiście ze zwątpienia w prawdziwość albo w uniwersalność Dekalogu, ani – tym bardziej – nie zapalają zielonego światła dla poszukiwania jakiejś moralności alternatywnej. Wręcz przeciwnie, opierają się one na głębokiej wierze, iż prawo moralne, poświadczone autorytetem samego Boga, jest pewne, niezmienne i powszechnie obowiązujące. Co zatem znaczy, że mamy szukać tego, co jest pewne i sformułowane w jednoznacznych i łatwo zrozumiałych zdaniach?
Jest chyba jakoś tak: W zdaniach mowy ludzkiej można wyrazić prawdę ostateczną, można ją nawet wyrazić nieomylnie, jednak nie można jej w zdaniach zamknąć. Ale też przykazania Boże – podobnie jak dogmaty wiary – nie zamykają w sobie prawdy Bożej, one na nią w nieomylny sposób wskazują i zapraszają do tego, żeby z niej czerpać i karmić się nią na co dzień. W momencie, kiedy postanawiam bezwzględną wierność Bożym przykazaniom i kiedy w mojej wierze pragnę trzymać się dokładnie nauki Kościoła katolickiego, moje poznanie prawdy Bożej się nie kończy, ale dopiero zaczyna. I nigdy nie ogarnę prawdy głoszonej przez Syna Bożego tak całkowicie, żebym nie potrzebował Ducha Świętego, który nam ją przypomina (por. J 14,26).
Chodzi nie tylko o możliwość nieustannego jej zgłębiania. Niekiedy nawet to, co w przykazaniu lub w dogmacie wiary leży niejako zupełnie na wierzchu, jest przeze mnie nie zauważane, trzeba zatem tę prawie martwą dla mnie cząstkę Bożej prawdy ożywić. Mogę na przykład codziennie powtarzać w pacierzu: „czcij ojca swego i matkę swoją”, a dopiero w pewnym momencie ogarnia mnie niepokój, że ja przecież pozostawiłem moich starych rodziców samym sobie. Mogę co niedzielę uczestniczyć we mszy świętej, a jakoś dotychczas praktycznie zapominałem o tym, że jest to uobecnienie jedynej Ofiary Chrystusa, do której mam szansę dołączyć moje obecne troski i całe moje życie. A może nauczyłem się uczestniczyć we mszy bez przyjmowania Komunii świętej i nie ma już we mnie nawet tęsknoty za Ciałem Pańskim? Owszem, jestem katolikiem, wierzę w prawdziwą obecność Chrystusa w Eucharystii, ale ten dogmat wiary jest we mnie praktycznie martwy, wciąż jeszcze nie umiem czerpać z tego wspaniałego źródła.
W dogmatach wiary i w przykazaniach istnieje ponadto wymiar głębi, z którego można czerpać bez końca i nie wyczerpiemy go nigdy. Nic dziwnego! Przecież prawdy te prowadzą nas do Boga żywego! Przecież ostatecznie to On sam, Bóg Nieskończony, jest Prawdą, w której nasza tęsknota za sensem znajdzie nasycenie nieprzemijające. Przykazania i dogmaty wiary nas do tej Prawdy przybliżają – w miarę jak, nie poprzestając na ich teoretycznej akceptacji, rzeczywiście nimi żyjemy.
Nawet jednak w swojej warstwie pojęciowej nieomylne orzeczenia dogmatyczne nie są wypowiedziami zamkniętymi. Określają one kierunek, w którym należy szukać skarbów prawdy Bożej, oraz ostrzegają przed interpretacjami błędnymi. Tradycyjna teologia wypracowała trzy metody odsłaniania tej głębi, która kryje się pod nieomylnymi zdaniami dogmatów wiary. Bo – powtarzam – jest czymś ogromnie ważnym, żeby nasze poszukiwania prawdy Bożej mocno stały na gruncie wiary wyznawanej przez Kościół, ale przyjęcie w całej rozciągłości nauki Kościoła nie kończy naszych poszukiwań, tylko gwarantuje im prawidłowy kierunek oraz duchową płodność.
Przywołuje Pan prawdę o istnieniu Boga w trzech Osobach jako przykład dogmatu niewzruszenie pewnego. Zatem na przykładzie tego dogmatu spróbujmy zasygnalizować, na czym polegają owe trzy metody zgłębiania prawdy, na którą orzeczenie dogmatyczne nieomylnie wskazuje.
Metoda pierwsza polega na oczyszczeniu pojęć, za pomocą których określamy prawdę Bożą, z wszelkich niedoskonałości, w jakie zazwyczaj pojęcia te są uwikłane. Jeśli więc powiadamy, że Bóg istnieje w trzech Osobach, trzeba poddać refleksji zarówno pojęcie istnienia, jak pojęcie liczby, jak wreszcie pojęcie osoby. Trzeba pokazać, że Bóg istnieje zupełnie inaczej – nieskończenie doskonalej – niż jakiekolwiek stworzenie. Trzeba podkreślić transcendencję Boga wobec liczby – ani jedność, ani troistość Boga nie czyni Go przecież kimś partykularnym w całości wszechbytu. Podobnie z pojęcia osoby, z chwilą kiedy odnosimy je do Boga, należy wykluczyć wszelkie niedoskonałości, które mogą towarzyszyć byciu osobą ludzką, w żaden jednak sposób nie mogą odnosić się do Osób Boskich. Przede wszystkim zaś – podkreślając absolutną odrębność Boga od Jego stworzeń – nie wolno zapominać o tym, że jest On naprawdę wszechobecny, i to w tym sensie, że jest obecny cały w każdym miejscu, a zarazem transcendentny wobec całego wszechkosmosu. Krótko mówiąc, istnienie osobowe nie może w żaden sposób Boga ograniczać.
Metoda druga polega na wydobywaniu tych treści pozytywnych, które znajdują się w pojęciach i sądach wypowiadanych o Bogu, bo właśnie ze względu na te treści przedstawiamy prawdę o Bogu za pomocą owych pojęć i sądów. Stosując tę metodę do prawdy o trójjedyności Boga, można by na przykład zgłębiać pojęcie osoby i z tej perspektywy próbować odpowiedzieć na następujące pytania: Czym jest w Bogu poznanie? Na czym polega Boża podmiotowość i wolność? Co to znaczy, że Bóg jest miłością? Rzecz jasna, szukając odpowiedzi na te pytania, ciągle trzeba mieć w pamięci, że poznanie w Bogu, Jego podmiotowość, wolność czy miłość są czymś nieskończenie doskonalszym niż w człowieku.
Wreszcie metoda trzecia – najważniejsza – polega na próbie podniesienia niejako do potęgi nieskończonej tych wszystkich prawd o Bogu, które udało nam się oczyścić i pogłębić dzięki metodom poprzednim. I tak na przykład w prawdzie o trzech Osobach jedynego Boga odsłania się nam tajemnica nieskończonej Miłości: w Trójcy Świętej dokonuje się całkowite i bez reszty udzielanie się jednej Osoby drugiej Osobie, tak dosłowne, że każda z Osób istnieje rzeczywiście i w całej nieskończoności swego Bóstwa w dwóch pozostałych Osobach. Ponieważ zaś Bóg jest naprawdę Miłością, w tym udzielaniu się Osoby nie zatracają się, ale każda z nich jest w całej pełni Sobą. Dopiero gdy dostrzegamy Boga jako nieskończoną Miłość, przestaje być dla nas czymś paradoksalnym, że jeden jedyny i niepodzielny Bóg istnieje w trzech realnie odrębnych Osobach.
A przecież za pomocą tych metod zgłębia się jedynie warstwę pojęciową prawdy o Bogu. Tymczasem prawda o trójjedyności Boga ogarnia nas przede wszystkim poprzez spotkania z Bogiem Żywym, który jest przecież Bogiem w Trójcy Świętej jedynym. W Ojcu i Synu, i Duchu Świętym zostaliśmy ochrzczeni. Już wówczas Ojciec Przedwieczny dał nam udział w synostwie swojego Jednorodzonego, Ojciec i Syn zesłali na nas swojego Ducha Świętego, który jest jednym i nierozdzielnym Tchnieniem Ich Obu. Odtąd w różnoraki sposób dane nam jest łączyć się coraz ściślej z Bogiem Żywym, Ojciec i Syn przychodzą do nas i mieszkają w nas (por. J 14,23), Pocieszyciel Duch Święty, którego Ojciec posyła do nas w imieniu swojego Syna, uczy nas wszystkiego i przypomina nam wszystko, co On sam powiedział (por. J 14,26). Jeśli tylko – rzecz jasna – staramy się być wierni łasce chrztu.
Przeciwko dogmatom w przeżywaniu wiary wysuwa się dzisiaj co najmniej trzy zarzuty. Po pierwsze, że stanowią one sztywny gorset, utrudniający autentyczne przeżywanie wiary. Po wtóre, niektórych katolików współczesnych niepokoi to, że Kościół traktuje wyznawane przez siebie dogmaty jako prawdy nieomylne. Po trzecie, wielu chciałoby – a niektórzy próbują nawet swoimi wypowiedziami działać w tym kierunku metodą faktów dokonanych – żeby nauczanie Kościoła było mniej jednoznaczne, tak żeby można było w nim zmieścić doktryny uznawane dawniej przez Kościół za błędne.
Sądzę, że w tym, co powiedzieliśmy, ustosunkowaliśmy się już do zarzutu pierwszego. Dogmaty mogą się wydawać czymś ograniczającym tylko wówczas, kiedy nie dostrzega się ich wewnętrznej, nie dającej się wyczerpać prawdy. Podobnie komuś, kto miłość poznał tylko powierzchownie, czymś ograniczającym może się wydawać zasada monogamii.
Natomiast niepokojenie się nieomylnością Kościoła w nauczaniu religijnym zdradza – moim zdaniem – głęboki kryzys wiary. Rzecz jasna, prawda nie znosi nieomylności ogłoszonej bezprawnie lub przedwcześnie. Z drugiej jednak strony bardzo często jest przecież tak, że nieomylność nie tylko jest możliwa, ale jest nawet naszym obowiązkiem. Nauczyciel ma obowiązek nieomylnie wtajemniczyć uczniów w zasady ortografii, pielęgniarce nie wolno pomylić glukozy z kwasem solnym. Architekt może i powinien być nieomylny w obliczeniach, dotyczących stabilności budynku. Nie da się nawet pomyśleć, żeby architekt czy konstruktor samolotu zaczęli realizować projekty, jeśli nie są pewni nieomylności swoich przewidywań co do bezpiecznego użytkowania tych obiektów.
Owszem, zdarza się człowiekowi pomylić również tam, gdzie nieomylność jest możliwa i gdzie jest ona jego obowiązkiem. Ale pielęgniarka, która miała nieszczęście dać komuś przez pomyłkę zastrzyk z kwasu solnego, na pewno nie będzie się tłumaczyła, że przecież błądzenie jest rzeczą ludzką. Pielęgniarkę zaś, która sama przywołuje nieszczęście karygodnym bałaganem, jaki ma w swojej apteczce, należy czym prędzej przymusić do zrobienia porządku, zanim do nieszczęścia dojdzie. Niepoprawną zaś trzeba poprosić, żeby znalazła sobie inną pracę.
Zastosujmy te spostrzeżenia do naszego tematu. Każdy człowiek ma poczucie nieomylności tych prawd religijnych, które rzeczywiście kształtują jego postawę życiową. Prawdy, których nie jestem pewien, nawet jeśli ich nie odrzucam, stają się we mnie religijnie martwe. Jeśli na przykład nie mam pewności, że Ewangelia jest księgą natchnioną przez Ducha Świętego, będę się dystansował od tych nauk i zachowań Pana Jezusa, które nie budzą we mnie aktualnej aprobaty; zatem jestem bardzo daleko od tego bezwarunkowego otwarcia się na naukę ewangeliczną, która cechuje postawę religijną. Podobnie dopóki nie mam pewności co do samego nawet istnienia aniołów, nie mogę nawiązać religijnej zażyłości z moim aniołem stróżem.
Pewność, czyli subiektywne poczucie nieomylności jest warunkiem postawy religijnej zarówno u chrześcijan, jak niechrześcijan, zarówno u katolików, jak u niekatolików. Otóż jeśli moja wiara jest czymś więcej niż zaspokajaniem potrzeby religijnej, wiem, że dogmaty wiary, które kształtują moje życie, są prawdziwe nie dlatego, że ja je wyznaję, ale dlatego, że one są prawdziwe obiektywnie. O tym, jak dosłownie my, katolicy, staramy się właśnie w ten sposób rozumieć swoją wiarę, świadczy nasze przeświadczenie o nieomylności Kościoła w nauczaniu wiary i moralności. Komuś to się może nie podobać, ale my właśnie tacy jesteśmy: nie możemy się zgodzić na to, jakoby nasza wiara stanowiła jedną z wielu równorzędnych interpretacji nauki Chrystusa, my wierzymy, że nasza wiara wyraża naukę Chrystusa najbardziej autentycznie.
Mnie się wydaje, że chrześcijanie niekatolicy – również ci, którzy krytykują tę naszą postawę – zajmują postawę podobną, nie zawsze może nazywając ją po imieniu. Jeśli zaś ktoś z perspektywy katolickiej próbuje wprost lub pośrednio podważać prawdy wiary wyznawane od wieków przez Kościół, niechże się zastanowi, czy przypadkiem nie pracuje nad tym, żeby żywe prawdy wiary zdegradować do poziomu martwych, a nawet niepewnych formuł światopoglądowych.
Kościół przecież nie przywłaszczył sobie nieomylności. Został nią wyraźnie obdarzony przez Syna Bożego: „Kto was słucha, Mnie słucha, kto wami gardzi, Mną gardzi” (Łk 10,16; por. J 13,20). Zaś w Pierwszym Liście do Tymoteusza Kościół został nazwany „filarem i podporą prawdy” (3,15). I zaraz po tych słowach wzywa się młodego biskupa Tymoteusza, aby autorytatywnie ustosunkował się do błędnych doktryn, szerzących się w powierzonej mu owczarni. Bo jeśli wyznawane przez nas prawdy są prawdami tylko dla nas, a nie są nimi obiektywnie, jeśli spełniają jedynie jakieś funkcje identyfikacyjne czy psychologiczne, to nasza wiara nie ma sensu i oszukujemy samych siebie. Obyśmy tylko nasze głębokie przeświadczenie o nieomylności wiary katolickiej umieli godzić z jak największym szacunkiem dla ludzi niewierzących oraz inaczej wierzących. I oby nie było ono dla nas okazją do wynoszenia się nad innych.
Ponieważ każda prawda wiary posiada nie mający kresu wymiar w głąb, otwiera to praktycznie nieskończone możliwości dla wewnątrzkatolickiego pluralizmu. Wystarczy sobie przypomnieć bogactwo różnych duchowości, tkwiących w Kościele, czy wielość jednakowo ortodoksyjnych teologii. Zapewne wiara każdego z nas, którzy staramy się przyjąć w całej rozciągłości nieomylne nauczanie Kościoła, ma swoją niepowtarzalną indywidualność.
Jest to pluralizm święty, bo wyrasta z umiłowania prawdy, a nie z jej lekceważenia. Ten pluralizm stara się pochylać nad najmniejszym okruchem prawdy Bożej i nigdy nie powie, że jakimiś prawdami wiary nie trzeba się zanadto przejmować, bo są drugorzędne. Zresztą czyż również poza wymiarem wiary nie zdarza się często tak, że mały szczegół okazuje się fundamentalnie ważny? Błąd genetyczny, odpowiadający opuszczeniu jednej literki w stustronicowej książce, może być przyczyną wrodzonego kalectwa. Katastrofę Challengera spowodował niezauważalny w normalnych warunkach mankament jakichś wydawałoby się głupich uszczelek. Albo ileż to razy zauważenie jakiegoś szczegółu nie dostrzeganego przez innych badaczy było początkiem wielkiego odkrycia naukowego!
Zarazem nigdy dość przypominać o tym, że wierność dogmatom przeradza się w tępy dogmatyzm, ilekroć zabraknie jej umiłowania prawdy, albo, co jeszcze gorzej, miłości bliźniego. Miłość bowiem jest duszą prawdy.
O. Jacek Salij – „Poszukiwania w wierze”