Obserwuj wątek
Czytam w Księdze Liczb o ciągłym niedowiarstwie Izraelitów i widzę, że ze mną jest tak samo. Dlaczego moja wiara jest tak mała? Tyle we mnie myśli negatywnych, tyle lęków, tyle niepokoju – zamiast spokojnego zawierzenia się Bogu, pokoju, radości. Czy powodem jest jakiś grzech? Jaki? Czy mogę to zmienić? Modlę się, czytam Pismo Święte, chodzę na Eucharystię, a wiara moja jest taka mizerna i małoduszna.
Koniecznie musi Pani przeczytać bardzo dobrą książkę ks. Tadeusza Dajczera pt. Rozważania o wierze. Ja ze swej strony spróbuję zastanowić się nad tym, kiedy nasza wiara jest głęboka i autentyczna. Następnie przypomnę jedno szczególnie znane przejście od wiary jałowej i nieśmiałej do wiary, która naprawdę ogarnia całego człowieka i całe jego życie. Przypomnę mianowicie relację św. Augustyna o swoim własnym nawróceniu.
Kiedy mówimy o wierze, zawsze musimy pamiętać o tym, że jest ona darem Bożym, i to takim darem, za pomocą którego Bóg wzywa mnie do tego, żebym ja się do Niego coraz więcej zbliżał i Go pokochał. Zatem im więcej będzie mi zależało na tym darze, tym więcej będę go otrzymywał. Pod tym względem z wiarą jest trochę podobnie jak z innymi naszymi uzdolnieniami: niewiele przyjdzie mi z tego, że mam talent muzyczny albo szczególne zdolności do języków obcych, jeśli ja te moje talenty zakopuję w ziemi i nie staram się ich rozwijać.
Największe nasze talenty marnujemy prawdopodobnie najczęściej. Wszyscy bez wyjątku otrzymaliśmy od Boga zdolność do wzajemnej miłości. Gdybyśmy starali się trochę więcej ten talent wykorzystać, nie byłoby wśród nas tyle egoizmu, samotności, krzywdy, bezduszności, nie chodzilibyśmy tak bardzo poranieni przez siebie wzajemnie.
Wiara jest talentem, przekraczającym miarę ludzkiej natury, i być może marnujemy go jeszcze częściej niż zdolność do wzajemnej miłości. Stanowczo zbyt wiele wśród nas wiary byle jakiej, martwej, niewiele nas do Boga zbliżającej. Jest tak nie dlatego, że Bóg skąpo obdarza łaską wiary, ale dlatego, że otrzymany od Niego talent wiary my lubimy zamknąć w sejfie i nie pozwalamy mu się rozwijać. Toteż pierwszą moją reakcją na Pani list było dziękczynne westchnienie: „Dzięki Ci, Boże, że budzisz w naszych sercach taką tęsknotę za większym oddaniem się Tobie!”
Bo żywą wiarę poznać przede wszystkim po tym, co jest tak wyraźne w Pani liście: po pragnieniu całkowitego zawierzenia siebie Bogu. Człowiek głęboko wierzący stara się przezwyciężyć w sobie odziedziczony po pierwszych rodzicach odruch podejrzewania Pana Boga o to, że może jest nam za mało życzliwy albo że Mu na nas nie zależy, albo że ma wobec nas jakieś inne plany niż te, o których nam mówi.
Wiara autentyczna każe nam zawierzać siebie Bogu w doli i w niedoli. W doli – żebym nie zmarnował swego zdrowia, pomyślności, dobrych relacji z bliźnimi, różnych możliwości działania, ale żebym umiał w całej tej mojej pomyślności być blisko Boga, który jest Źródłem wszelkiego dobra i moim Szczęściem ostatecznym. Również w niedoli człowiek autentycznie wierzący zawierza siebie Bogu, którego wszechmocna, ale zarazem pokorna i mądra miłość chce mnie bezpiecznie przeprowadzić przez to nieszczęście, krzywdę, samotność, chorobę oraz wszelką inną niepomyślność, jaka na mnie spadła. Człowiek nie podburza wtedy sam siebie przeciwko Panu Bogu pytaniami: „Jak Bóg mógł do tego dopuścić? Dlaczego nie położy kresu temu złu? Czyżby nasz los był Mu obojętny?” Owszem, modli się o oddalenie kielicha goryczy, ale stara się to robić na podobieństwo modlitwy z Ogrodu Oliwnego. Przede wszystkim jednak wiara każe mu w dniach utrapień jeszcze więcej powierzać się Bogu: „Boże, tylko Ty możesz mnie ochronić przed moją słabością. Nie dopuść do tego, aby te utrapienia oddaliły mnie od Ciebie. Niech Twoja święta obecność i moc rozświetlają to wszystko, co dla mnie tak trudne”. Ponieważ zaś taka postawa człowiekowi udręczonemu, nawet jeśli jest bardzo szczerze oddany Bogu, wydaje się nieraz ponad siły, wiara pobudza wówczas człowieka do pokazywania Bogu swojej słabości i niedowiarstwa: „Wierzę, Panie, ale zaradzaj memu niedowiarstwu. Wierzę, że Tobie bardziej niż mnie samemu zależy na moim dobru. Ale Ty sam racz usuwać we mnie te przeszkody, które stawiam Twojej łasce. Ty sam racz mnie uzdalniać do tego, żebym w doli i niedoli cały zawierzał się Tobie”. Z postawy całkowitego zawierzenia się Bogu płyną wszystkie inne cechy wiary głębokiej. Człowieka, oddającego Bogu całe serce, ogarnia wewnętrzna radość i pokój, i życzliwość wobec wszystkich ludzi i całego stworzenia, i chęć dzielenia się swoją radością z innymi. Człowiek jest wówczas cały przeniknięty duchem wdzięczności wobec Boga, a modlitwa staje się dla niego potrzebą równie oczywistą jak jedzenie czy oddychanie.
Biada mi, gdybym choremu wmawiał, że jest zdrowy. Toteż zastrzegam się, że być może intuicja mnie tu zawodzi. Muszę to jednak napisać: Z tonu Pani listu wnoszę, że wbrew temu, co Pani pisze o myślach negatywnych, lękach i niepokoju, jest w Pani wierze wiele prawdziwej radości i pokoju. To zdarza się nam wręcz często, że zauważamy w sobie to, co bardziej powierzchowne, a nie zauważamy tego, co głębokie, że to, co szybko przeminie, nie pozwala nam zauważyć w sobie tego, co dobrze zakorzenione. Na przykład, człowiek zmęczony bardziej zauważa swoje zmęczenie niż to, że jego życie jest piękne i pełne sensu. Kochający się małżonkowie w momencie sprzeczki całą swoją uwagę zwracają na drobiazg, który ich podzielił, i prawie znika z ich pola widzenia cała miłość, jaka ich głęboko łączy. Otóż czuję przez skórę, że te wszystkie „myśli negatywne, lęki i niepokój”, o jakich Pani pisze, to tylko niewielka cząstka Pani sytuacji duchowej. Przypuszczam, że już teraz nosi Pani w sobie niemało radości i pokoju. Świadczy o tym to intensywne pragnienie zawierzenia się Bogu całkowicie, o którym Pani pisze. Z czego nie wynika, że nie musi już Pani pracować nad oczyszczeniem i pogłębieniem swojej wiary. To jest potrzebne każdemu z nas. Taka jest przecież logika naszego powołania do życia wiecznego, że światło, które w sobie nosimy, rośnie w nas i świeci coraz jaśniej, ażeby mogła nas w końcu ogarnąć całkowicie i bez reszty Światłość Wiekuista.
Szczególnie istotny odcinek tego procesu – swoje przejście od wiary byle jakiej do wiary autentycznej – opisał z wielką psychologiczną wnikliwością św. Augustyn. Zwierzenia Augustyna cytuję w znakomitym przekładzie Zygmunta Kubiaka: „Zdumiewało mnie – wspomina Augustyn ten okres w swoim życiu, kiedy już odnalazł Boga, ale nie umiał jeszcze podjąć życia w pełni chrześcijańskiego – że chociaż miłowałem już Ciebie, a nie jakieś widmo zamiast Ciebie, jednak nie byłem stały w radowaniu się moim Bogiem. Oto Twój czar porywał mnie ku Tobie, a niebawem odrywała mnie od Ciebie moja własna siła ciężkości i znowu spadałem ku rzeczom tego świata, płacząc. Owa siła ciężkości to były nawyki cielesne. Ale pamięć o Tobie nie gasła we mnie ani też w żadnej mierze nie wątpiłem, że właśnie do Ciebie powinienem przylgnąć. Tylko jeszcze nie byłem do tego zdolny. Albowiem „ciało, ulegające zepsuciu, obciąża duszę; ziemskie mieszkanie przytłacza umysł pełen myśli” (Mdr 9,15)” (Wyznania 7,17).
Człowiek o tak wątłej i jałowej wierze jest w Liście Apostoła Jakuba (4,8). Augustyn czuł to instynktownie. Wierząc jeszcze tak jałowo, że nie rozumiał nawet, jak bardzo potrzebuje przystąpienia do sakramentalnych źródeł łaski, tylko domyślał się, że potrzebuje „mocy, która by mu umożliwiła radowanie się Bogiem” (7,18). Później, z perspektywy przebytej drogi, zrozumiał, że było w nim coś, co przeszkadzało przyjęciu łaski: nie umiał upokorzyć się przed Tym, który z miłości do nas sam się uniżył, aby nas podnieść na wyżyny boskości.
Oddajmy jednak głos jemu samemu: „Jeszcze nie przyjmowałem naszego Pana Jezusa Chrystusa jako pokorny pokornego i jeszcze nie wiedziałem, czego mogłaby mnie nauczyć Jego słabość. Tego mianowicie, że Słowo Twoje jest wieczną Prawdą, która niezmiernie przerastając najwyższe nawet części Twojego stworzenia, wszystkich, co się jej poddają, podnosi ku sobie. W niższej części stworzenia zbudowała sobie ubogi dom z naszej gliny, aby dzięki temu mogła ludzi, którzy się jej poddają, wyzwolić z nich samych i pociągnąć ku sobie, lecząc ich z pychy i karmiąc w nich miłość, aby już nie kroczyli, ufając samym sobie, lecz by sobie raczej uświadomili własną słabość, widząc u swych stóp bóstwo osłabione przyjęciem szaty naszej śmiertelności – aby wreszcie znużeni rzucili się do stóp tej Prawdy, a ona, podnosząc się, również ich podźwignęła” (7,18).
Zbyt inteligentny był Augustyn, żeby nie zauważyć, że wierzyć w Boga połowicznie to jest raczej udawanie wiary niż wiara prawdziwa. „A nie mogłem się już usprawiedliwiać tym, że nie widzę jasno prawdy. Była to wymówka, w jakiej nieraz szukałem usprawiedliwienia mojej opieszałości: tego, że jeszcze nie wzgardziłem sprawami doczesnymi i nie zacząłem służyć Tobie. Bo prawdę teraz widziałem już zupełnie jasno. Ale nadal przykuty do ziemi, wymawiałem się od służby pod Twoim znakiem” (8,5).
Wreszcie przyszły biskup Hippony odkrył coś niezwykle istotnego: że z tą połowicznością w wierze jest mu po prostu wygodnie i że stąd właśnie biorą się jego opory przed oddaniem się Bogu całkowicie. Zrozumiał wreszcie, że zachowuje się jak człowiek śpiący, któremu nie chce się wstawać, a zarazem, że najwyższa już pora, żeby się obudził.
Każdy chrześcijanin powinien sobie zapamiętać ten obraz śpiocha, któremu nie chce się wstawać. Myślę, że obraz ten zawiera najistotniejszą odpowiedź na pytanie, dlaczego nasza wiara tak wiele pozostawia do życzenia: „Ciężarowi świata tak błogo się poddawałem, jak się nieraz człowiek poddaje naporowi snu. A moje rozmyślania o Tobie były podobne wysiłkom człowieka, który się usiłuje przebudzić, ale nie może i, pokonany, znowu w głębie snu zapada. Nie ma wśród ludzi nikogo, kto by spać chciał bez przerwy. Każdy słusznie mniema, że większą ma wartość jawa. Nieraz jednak człowiek tak jest odrętwiały, że odwleka chwilę otrząśnięcia się ze snu; nie chciałby dłużej spać, ale tym gorliwiej w sen się pogrąża, chociaż nadeszła już pora przebudzenia. (…) Chociaż ze wszystkich stron mi okazywałeś, że taka jest prawda, i byłem już o tym zupełnie przekonany, umiałem Ci odpowiadać tylko sennymi słowami omdlałego człowieka: „Jeszcze chwilę! Jeszcze tylko chwilę! Poczekaj nieco…”” (8,5)
Wówczas Opatrzność Boża miłosiernie podstawiła przed oczy Augustyna lusterko, aby mógł się w nim przeglądnąć. Mianowicie jego afrykański rodak, niejaki Pontycjan, zaczął kiedyś opowiadać o konkretnych ludziach, którzy odważyli się całych siebie zawierzyć Bogu. Augustyn jakby nie miał wyjścia, poczuł się przymuszony do spojrzenia w to lusterko: „Bo ja samego siebie umieściłem gdzieś za swoimi plecami, aby siebie nie dostrzegać. I oto mi stawiałeś przed oczyma mnie samego, abym zobaczył, jaki jestem wstrętny, pokręcony, brudny, okryty wrzodami, ociekający ropą. Patrzyłem i ogarniało mnie przerażenie, a nie było dokąd uciec od tego widoku. Gdy usiłowałem od siebie wzrok odwrócić, Pontycjan dalej snuł opowieść swoją, którą Ty znowu stawiałeś mnie naprzeciw mnie samego, oczy mi kłułeś mną samym, abym wreszcie zrozumiał moją niegodziwość i abym ją znienawidził” (8,7). Jednak im więcej rozumiał, że musi się nawrócić, tym więcej bał się oddać Bogu całkowicie. „Ciągle odwlekałem ten moment, w którym miałem umrzeć dla śmierci, a dla życia żyć zacząć. Większą miało we mnie moc zakorzenione zło niż dobro, do którego nie przywykłem. Im bliższy był moment, w którym się miałem stać czymś innym niż byłem, tym większą wzbudzał on we mnie grozę. Lecz mnie nie cofał, nie spychał z drogi, po której szedłem – tylko unieruchamiał mnie i więził” (8,11).
Teraz już Augustyn był całkowicie dojrzały do nawrócenia. Był jak ziemia dobrze przygotowana pod siew. Ziemia sama z siebie nie wyda plonu, ale jeśli ziarno padnie na ziemię dobrze przygotowaną, wyda plon wspaniały. Tak było z Augustynem. Na ziemię dobrze przygotowaną Bóg rzucił ziarno swego słowa. Słowem, które ostatecznie wstrząsnęło Augustynem, wstrząsnęło aż do samych podstaw jego duszy, był fragment Listu do Rzymian 13,13n: „…nie w ucztach i pijaństwie, nie w rozpuście i rozwiązłości, nie w zwadzie i zazdrości. Ale przyobleczcie się w Pana Jezusa Chrystusa, a nie ulegajcie staraniom o ciało i jego pożądliwości”.
Oczywiście, droga każdego z nas jest niepowtarzalna. Ale idealnie by było, gdyby pod jednym względem nasze drogi były do siebie podobne: gdyby droga każdego z nas zmierzała do tego, by Bóg coraz bardziej był naszym Wszystkim.
O. Jacek Salij OP, Nadzieja poddawana próbom,
W drodze – Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów